Złe Filmy vol. 1 – „I Was a Teenage Werewolf”

(Jak łatwo się domyślić po pierwszej części tytułu wpisu, poniższy tekst otwiera serię recenzjo – impresji o tematyce zapomnianych przez mainstream filmów. W miarę możliwości – z odpowiednią, kojarzącą się z filmem muzyką. Zapraszam do tego i kolejnych wpisów z serii)

Zainspirowany przez Tarantinowo – Rodrigezowy projekt Grindhouse rozpocząłem jakiś czas temu poszukiwania mające doprowadzić mnie do źródeł tego, co dzisiaj nazywamy przemysłem filmowym. Wędrówka ta doprowadziła mnie do kilku arcyciekawych produkcji, czy to z dawnego mainstreamu, czy też filmów, które już za życia (czyli w czasach kin samochodowych) były domeną podziemia. Jednym z takich filmów jest bijący rekordy popularności w 1957 roku, praszczur znanego, chętnie eksploatowanego i dzisiaj rodzaju filmów grozy, który można określić mianem teen-horroru – w którym to wszelkie straszliwe wydarzenia rozgrywają się wśród starszej i młodszej młodzieży, w szkołach lub na młodzieżowych imprezach / wypadach za miasto.

Film jest banalny z punktu widzenia współczesnego widza – główny bohater, mocno przypominający ikonę pokolenia beatników Jamesa Deana, to młody, przystojny i inteligentny gość, którego problemem jest niedostosowanie społeczne i ogólnie pojęty angst. Jak łatwo się domyślić, to właśnie on jest tytułowym nastoletnim wilkołakiem, wokół którego rozgrywają się wszystkie dziwne wypadki w miasteczku Rockdale. Zanim jednak życie Tony’ego, bo tak na imię ma nasz futrzak, zostanie zdominowane przez problemy z goleniem i wizytami u ortodonty, toczy on zwykłe życie amerykańskiego nastolatka z lat 50 – chadza na imprezy, ma dziewczynę i stara się dostać do collegu. W filmie wyraźnie podkreślono momenty, w których któryś z bohaterów śpiewa piosenkę dla swojej ukochanej albo kiedy tańczy z nią rock’n’rolla. W latach 50 pewnie miało to na celu dostarczenie normalnej rozrywki, teraz intryguje i urzeka zupełnym brakiem powiązania z fabułą filmu.

Uroczo wyglądają także urywające się nagle ujęcia kamery, muzyka odtwarzana ze starej gramofonowej płyty czy zabawnie przesadna ekspresja na twarzach atakowanych przez wilkołaka nastolatków. Uwagę przyciągają staromodne techniki filmowe i fabuła, które w dzisiejszych czasach nie przyniosłby nikomu dwóch milionów dolarów w tydzień (a tyle „I was a teenage werewol” zarobił po premierze, będąc kręconym przy maksymalnie niskim budżecie). Chociaż teraz filmy kręcone w ten sposób to przeważnie celowe parodie, wtedy film był traktowany najzupełniej serio – a włączenie do tematyki horroru nastolatków dodatkowo podkręcało atmosferę nowatorskiego podejścia do sztuki filmowej. Mnie urzekł brak piętna postmodernizmu w „I was a Teenage Werewolf” – czułem, że reżyser wkraczał na nieodkryte wtedy ścieżki sztuki, tworząc podwaliny pod działalność swoich licznych naśladowców

Plakat

Oprócz interesującego aspektu kulturowego, film sam w sobie nie jest ani specjalnie straszny, ani zaskakujący. Łatwo przewidzieć, co za chwilę zrobi Tony – wilkołak, policja lub „opiekujący się” bohaterem psycholog. Wilkołacza charakteryzacja zamiast straszyć, raczej śmieszy, podobnie jak policyjny woźny, z przerażeniem opowiadający historie o wilkołakach ze swojego „starego kraju gdzieś w Karpatach” (oczywiście, wszyscy go olewają do czasu, aż wilkołak się nie ujawni). Nie tego rodzaju emocji powinien współczesny miłośnik Złych Filmów szukać w „I was a Teenage Werewolf”. Obcowanie z tym trącącym myszką dziełem dostarcza satysfakcji właśnie ze względu na to, czym był wtedy dla publiczności i jakie skutki jego nakręcenia może podziwiać współczesny widz. Może się nie podobać – ale nie sposób odmówić mu Wielkości.

Na koniec dwie ciekawostki kulturalno – muzyczne. Odgrywający postać Tony’ego Wilkołaka Michael Landon był później znanym i bardzo aktywnym aktorem – między innymi grał i współtworzył scenariusz Bonanzy, a jego postać była główną rolą męską w serialu „Domek na prerii”. Warto zobaczyć, jak zaczynał gwiazdor tego formatu. Drugą ciekawostką są muzyczne reperkusje filmu – a wśród nich utwór kapeli psychobilly The Cramps, która nagrała kawałek „I Was a Teenage Werewolf”. Jako klip wykorzystano fragmenty filmu, które na pewno zachęcą Was do zapoznania się z tym „horrorem” ;).

PS. Jarkowi dziękuję za inspirację ; ) oraz mojemu bratu, za towarzyszenie o 1 w nocy przy oglądaniu powyżej opisanego dzieła.

Explore posts in the same categories: Blogroll, Filmy i seriale, Muzyka

Tagi: , , , , , , , , , ,

You can comment below, or link to this permanent URL from your own site.

12 Komentarzy w dniu “Złe Filmy vol. 1 – „I Was a Teenage Werewolf””

  1. el Says:

    Nawiązując do niegdysiejszej konwersacji, widziałżem ten obraz.
    Dobry, nie powala, ale niezły.
    Osobiście szykuję się do wciągnięcia Poultrygeista. Najnowszy rilis Troma Teamu, jakby ktoś nie tentegez.

    l.

  2. Jarek Says:

    A ja obejrzałem drugi film o Ilsie, Harem Keeper of the Oil Sheiks. I powiem, że cieniutko ;/

  3. pumex Says:

    A powiedz, która część Tarantinowsko-Rodriguezowego pastiszu Cię bardziej zachwyciła?

    Zapraszam serdecznie zainteresowanego, jeśli chodzi o filmy na http://www.xmuza.wordpress.com

    Pozdrawiam!

  4. Jarek Says:

    Ja wolałem Death Proof. Było mniej nachalne i dawało maksa funu.

  5. pumex Says:

    Zdecydowanie jestem „za”. Planet Terror obszedł się bez smaku, co więcej wypadł żenująco i zbyt efekciarsko.

  6. Jarek Says:

    Aż tak radykalnych sądów bym nie wydawał – to też był fajny film. Ale czuć różnicę poziomu między Tarantino i Rodriguezem. Ten pierwszy jest mniej nachalny, subtelniejszy.

  7. kurak Says:

    @ pumex Szczerze mówiąc, Planety Terroru jeszcze nie widziałem, ale mam zamiar szybko nadrobić tę stratę. Death Proof jednak bardzo wysoko sobie cenię, nie wiem, czy uda się przebić wysoką, osobistą notę.

    I tak BTW. fajny blog 😉 Będę zaglądał częściej

  8. szymalan Says:

    Dla mnie Death Proof zapowiada już koniec Quentina Tarantino. Nie jest to film ani tak pomysłowy, ani tak energetyzujący jak „Kill Bill” ,czy „Pulp fiction”. Szkoda trochę. NO jasne: ta taśma robi wrażenie i ogóle ta idiotyczna fabuła jak na kino grindhousowe przystało, potem Kurt Russel świetnie dobrany. Ale zbyt wiele jest tam oznak wyczerpania pomysłów. Nie wiem czy Tarantino wróci do dawnej świetności.
    Planet Terror to już w ogóle jest koszmar- Rodriquez, wyczarował kolejną bezkształtną masę, z której wynika dokładnie tyle, że po 15 minutach chce się wymiotować. 2 h beznadziejnie niesmacznej rzeźni.
    Death Proof – 6/10: za świetne postaci i parę niezłych pomysłów na realizację
    Planet Terror 4/10: za zwiastun „machete” i chwilami niezłe tempo akcji
    cały dyptyk: 5/10 pomysł sam w sobie niezły, ale wykonanie poniżej oczekiwań. Miał powalić, a wzbudził lekkie zainteresowanie na chwilę

  9. Jarek Says:

    Co do Death Proof – jesteś chyba odosobnionym przypadkiem. Wg mnie to najlepszy film Quentina, choć nigdy nie będzie tak kultowy jak Pulp Fiction. Ubawiłem się na DP najlepiej ze wszystkich jego filmów!

    Planet Terror – faktycznie słabe. Ale to już temat na oddzielną rozmowę. Ale niesmaczna rzeźnia miała być, taki koncept. Trudno to traktować w kategoriach wady.

  10. szymalan Says:

    no może i jestem odosobnionym przypadkiem, ale trudno. Nie muszę lubić tego co wszyscy. Prawda? A poza tym jaki ty jesteś odosobniony , że uważasz Death Proof za najlepszy film Quentina? To, że od czasu Pulp Fiction nikomu nie udało się (nawet samemu Taranatino) nakręcić lepszego pastiszu z czarnym humorem, a aktorzy którzy grali tam, nie mieli już potem nigdy żadnej lepszej roli, mówi wg mnie za za siebie. A teksty „Pulo fiction” kinomaniacy znają na pamięć. A ja co słyszę opinię na temat „Death proof” to że najgorszy film Tarantino jaki zrobił.
    A dlaczego nie można takiej głupiej rzeźni uznać za wadę? Rozumiem, że kino klasy Zet, że grindhouse i że taka konwencja. Ale gdzieś granice muszą być. W ten sposób nie da się wytknąć żadnej wady żadnemu z tych filmów, bo przecież „w takim kinie wszystko było dozwolone i mogło być kiczowate, złe… etc”. Oglądalibyśmy 2h pustych nielogicznych rozmów i też by było („no bo przecież to taka konwencja, musiał być kicz”). Obydwa to filmy męczące i nudne. Death Proof jest o wiele bardziej wyrafinowany, jeśli chodzi o grę tą konwencją i przynajmniej za to można pochwalić Tarantino. Niestety- ten cały Grindhouse okazał się ciekawostką sezonu.

  11. analmonster Says:

    Film jakich wiele. Cieszy oko taki kiczowaty obraz. Jak ktoś jest rządny kolejnych złych produkcji zapraszam na serwis http://www.zlefilmy.pl – to istna składnica recenzji kinowych szmir.

  12. Łukasz S Says:

    Planet Terror świetnie się broni jako pastisz zombie movies. Jest przede wszystkim naprawdę zabawny, a przy tym dynamiczny i efektowny. O niebo ciekawszy niż przegadany i dłużący się Death Proof. Chociaż w kategorii pastiszu z masą wybuchów, Rodriguez przebił sam siebie w Machete. Tak samo jak Tarantino odnalazł formę w Inglorious Basterds. 😉

    Co do opisywanego filmu – jeszcze nie widziałem, ale niebawem chętnie sprawdzę 😉


Dodaj komentarz